Stan wojenny na Podhalu nie złamał ducha mieszkańców, lecz zrodził sieć cichego, konsekwentnego oporu. W Zakopanem – mieście, które żyło euforią „Solidarności” – narodziła się konspiracja oparta na zaufaniu, odwadze i wsparciu Kościoła. Relacja Stanisława Żurowskiego, jednego z jej uczestników, odsłania codzienność internowania, trud powrotu i siłę ludzi, którzy mimo represji potrafili zachować siłę ducha i utrzymać wspólnotę.
Sierpień 1980 r. stał się punktem zwrotnym dla systemu komunistycznego. Ujawniona wówczas słabość władz PRL została przyjęta na Zachodzie jako szansa na demokratyczne zmiany. Na Kremlu odebrano ją jako dowód utraty kontroli. Leonid Breżniew domagał się twardej reakcji, początkowo rozważano nawet użycie siły. Ostatecznie Moskwa uznała za „mniejsze zło” czasowe ustępstwa wobec robotniczej fali protestów. W Warszawie doszło wówczas do zmian personalnych: odsunięty został Edward Gierek, a jego miejsce zajął Stanisław Kania, zaś ster rządu powierzono gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu.
W kraju rozpoczął się trwający 16 miesięcy tzw. „karnawał Solidarności”. Związek był rejestrowany w kolejnych regionach, choć władze opóźniały procedury i próbowały ograniczyć jego wpływ. Społeczeństwo doświadczało chwilowej ulgi i poczucia sprawczości.
13 grudnia 1981 r. ten pozorny okres odwilży zakończył się definitywnie. Dla działaczy „Solidarności” w całym kraju i na Podhalu oznaczało to brutalne wyrwanie z życia rodzinnego i zawodowego. Nad ranem milicja i SB wyciągały ludzi z domów, przewożąc ich do ośrodków internowania, m.in. do Załęża koło Rzeszowa. Właśnie tam trafiła większość zakopiańskich działaczy.
W Załężu rozpoczęła się codzienność tj. zimno, przemoc, strach i wymuszone przesłuchania. Mimo tego nie wszyscy byli skłonni do współpracy z władzą.
– Ten, kto chciał z nimi rozmawiać, był często wzywany. Ja nie podjąłem rozmowy z esbekami. Tak więc na przesłuchaniu w Załężu byłem tylko raz – wspomina Żurowski.
Cele pełne były ludzi bardzo aktywnych, którzy wcześniej organizowali protesty, budowali struktury „Solidarności” i wierzyli w możliwość pokojowych reform. Teraz musieli odnaleźć się w środowisku celowo tworzonym tak, by ich złamać psychicznie. Jednocześnie starali się w tej sytuacji zachować godność i kontynuować opór. W Załężu szybko narodziły się małe formy działalności podtrzymującej morale.
– Stan wojenny zaczął się od internowania. Tam działaliśmy artystycznie, drukowaliśmy koperty – robiliśmy to, by wypełnić czas, ale i dlatego, że ludzie na zewnątrz murów tego potrzebowali. Materiały – koperty – kupowaliśmy w tzw. wypisce, jeśli mieliśmy pieniądze, ale było to mocno ograniczone. Rodziny przynosiły je i wywoziły nasze druki. Więzienne służby starały się nas na tym złapać– opowiada Żurowski.
Na Podhale docierały wówczas koperty i linoryty wykonywane potajemnie w więziennych celach. W „zakopiańskiej celi” siedzieli Jerzy Zacharko, Wacław Martyniuk i Stanisław Żurowski. Te drobne, artystyczne formy miały ogromną wartość: stanowiły dowód, że internowani nie poddają się i mają nadal coś do powiedzenia światu zewnętrznemu.
Kiedy po wielu miesiącach zaczęły się zwolnienia, internowani wracali do swoich miejscowości, które już nie były tymi samymi miejscami. Formalnie stan wojenny zawieszono 13 grudnia 1982 r., a zniesiono 22 lipca 1983 r., lecz dla wielu ludzi była to tylko zmiana w nomenklaturze. Kontrola i presja trwały dalej.
– Nie wiedziałem, co mnie czeka w Zakopanem. Za murami w Załężu pozostał Jurek Zacharko, który był tam najdłużej z nas. Jurek Lewcun siedział z wyrokiem. Po wyjściu zostałem przyjęty bardzo serdecznie, obcy ludzie rzucali mi się na szyje na Krupówkach – wspomina Żurowski.
Ta serdeczność społeczeństwa kontrastowała z działaniami władz. Internowani wciąż byli pod obserwacją służb, wielu straciło pracę, niektórych usuwano z mieszkań, a wezwania na komendy były elementem życia.
– Każdy miał obowiązek stawiania się na przesłuchania … Oczywiście nie poszedłem dobrowolnie. Więc przyszli po mnie sami. Kiedy zostałem zaciągnięty na przesłuchanie na komendę, esbek, który próbował mnie przesłuchać, bo ja oczywiście nie byłem zbyt rozmowny, zapytał, jak zostałem przyjęty w zakopiańskim środowisku. Odpowiedziałem, że bardzo sympatycznie, co było zgodne z prawdą, – relacjonuje Żurowski – na tym rozmowa się zakończyła.
Rozmowy prowadzone były jednak w taki sposób, by zmiękczyć człowieka i wzbudzić wątpliwości w sensie nielegalnej działalności. – Próbowali mnie przekonać, że działalność w Związku była opłacana. Nie mogli uwierzyć, że działaliśmy wyłącznie ideowo – mówi. – Kiedy później spotkałem się z SB, to było po Mszy 3 maja wzięliśmy udział w spontanicznym pochodzie pod pomnik Niepodległości. Tego samego dnia zostałem zatrzymany. Kolejnego dnia na przesłuchaniu próbowano wymusić ode mnie zeznania. Kiedy odmówiłem, wywieźli mnie do Nowego Sącza, tam było podobnie, krzyki, próbowali zastraszyć. Nie podpisałem żadnego zeznania ani lojalki. Potem była zmiana na spokojne przesłuchanie u komendant Kasprzyka. Nie chciałem z nim rozmawiać choć był „uprzejmy”. Wtedy sam mówił, przekonywał, ale również niczego nie wskóra.
Do domu Stanisława Żurowskiego regularnie zgłaszali się miejscowi łącznicy z podziemia, przynosząc informacje oraz pieniądze niezbędne do prowadzenia działalności opozycyjnej. Cała praca była prowadzona z zachowaniem maksymalnej dyskrecji – Żurowski nie zawsze chciał znać tożsamość osób, które odwiedzały jego mieszkanie, aby nie narażać ich ani siebie.
– Dostawałem pieniądze z Cepelii; Boguś Dembski przekazywał je zawsze na Równi Krupowej w paczce papierów. Trzeba było działać ostrożnie, nie można było narażać ludzi. Nie zawsze chciałem ich poznać, nie chciałem być osobą, która skupia wszystkie wiadomości o całym podziemiu w Zakopanem. Ale chcąc nie chcąc musiałem. Z kilkoma zakładami miałem stały kontakt, to odbywało się przez łączników, ten kontakt polegał na tym, że dostarczali mi pieniądze, głównie. Te były niezbędne, by związek mógł działać. Trzeba było kupić materiały do produkcji bibuły, papier, sita, farby. Pieniądze były potrzebne na wydawnictwa, które sprowadziliśmy, choć nie za wszystkie płaciliśmy – opowiada Żurowski.
Podhale stało się wówczas gęstą siecią konspiracyjnych dróg. Każdy łącznik znał tylko fragment całej struktury, tak aby w razie wpadki nie zagrozić pozostałym. Pieniądze, które trafiały do Żurowskiego, natychmiast zasilały podziemne drukarnie i kolportaż — paliwo, bez którego żaden związek nie mógłby funkcjonować.
Konspiracja obejmowała nie tylko lokalne działania, lecz także kolportaż wydawnictw przywożonych z całej Polski. Zakopane stało się jednym z punktów, przez które przechodziła podziemna literatura – od biuletynów po książki drukowane w drugim obiegu. Do mieszkania Stanisława Żurowskiego docierali ludzie z różnych stron kraju, często zupełnie obcy, ale działający z pełnym zaufaniem.
– Przez cały czas mieliśmy stały kontakt z ośrodkami w całym kraju, nie tylko z Krakowem, Warszawą, ale Szczecinem, Gdańskiem, Rzeszowem. Kurierzy z bibułą przyjeżdżali do mojego mieszkania. Zajmowałem się potem rozprowadzaniem. Ta działalność miała nutkę brawury, przygody, bez tego nie udałoby się nic zrobić, a jednocześnie wiele ryzykowaliśmy – mieliśmy rodziny. Osoby, które się zgłaszały, często były zupełnie obce, ale miałem do nich pełne zaufanie. Wiedziałam, że to nie były przypadkowe osoby – każdy ryzykował – dodaje Żurowski.
Po 13 grudnia władze masowo wzywały ludzi na komendy, naciskając na współpracę lub wymuszając podpisanie tzw. „lojalki”. Podpisanie dokumentu traktowano jako piętno. Wielu ludzi przychodziło do Żurowskiego, by wyznać prawdę i oczyścić sumienie. – Wśród nich zdarzały się różne sytuacje życiowe bądź wynikające ze słabości ludzkiej. Życie nie jest czarno-białe – podkreśla Żurowski.
Po wyjściu z internowania otrzymał od przyjaciółki naklejkę z londyńskiego metra z napisem „Underground”, którą przykleił na drzwi mieszkania. Reakcje były różne: jedni się śmiali, inni podchodzili z dystansem, a niektórzy w ogóle nie rozumieli jej znaczenia. Cel był jasny – utrzymać ducha oporu i dać ludziom poczucie, że nie są sami. Ludzie byli zmęczeni strachem, izolacją i stałą kontrolą.
– Gdy wróciłem z internowania, Zakopane nie było już tym samym miastem, które opuszczałem 13 grudnia w milicyjnej „suce””. Wtedy byłem w euforii – „Solidarność” tworzyło 80% pracowników, w każdym zakładzie czuło się jedność. Wydawało się, że całe miasto, tak jak cała Polska, stoi po naszej stronie. Po powrocie zobaczyłem jednak, że nastroje były – wspomina Żurowski.
koniecznością stało się „zaktywizować ludzi, dać im nadzieję, pokazać, że jest nas więcej”. W stanie wojennym jedynym miejscem, gdzie można było spotkać się legalnie w większej grupie, był kościół. To właśnie tam zrodził się pomysł Mszy za Ojczyznę, wzorowanych na nabożeństwach odprawianych w Warszawie przez ks. Jerzego Popiełuszkę, które stały się symbolem duchowego oporu wobec systemu komunistycznego. – Pierwsze msze odprawiał na Krzeptówkach, ks. Mirek. Z inicjatywy Jasi Gościej, która była w czasie stanu wojennego bardzo aktywna. Jasiu Strama skontaktował mnie z Bernardynami na Bystrym i poprosił, by te msze odbywały się także i w tej części miasta. Trafiłem na wspaniałych duszpasterzy. Księża zaangażowali się w to bardzo chętnie, był taki, który wygłaszał bardzo proste, ale bardzo mocne polityczne kazania. Był też taki młody zakonnik ks. Andrzej, który stał się naszym przyjacielem i towarzyszył nam w naszych spotkaniach konspiracyjnych, ale i towarzyskich – wspomina Żurowski.
Spotkania te często odbywały się pod przykrywką tzw. „prywatek” – zwykłych towarzyskich wizyt. W rzeczywistości była to forma bezpiecznej konspiracji, ale także przestrzeń normalności. – Nie mogliśmy żyć tylko konspiracją, byliśmy młodzi, bawiliśmy się wspólnie w swoim konspiracyjnym gronie – wspominają uczestnicy tamtych wydarzeń.
Za sukcesem działań podziemnych stały zwykłe, często niezauważane osoby. Kiedy potrzebne było szybkie przepisanie lub wydrukowanie materiałów, zwracano się do księdza Pawła Sukiennika z Maniów. – W jego pokoju przygotowywaliśmy między innymi konspiracyjne kalendarze. Jego matka przerażona, a było to po śmierci księdza Popiełuszki, błagała nas, byśmy nie narażali syna – wspomina Żurowski. – Zawdzięczaliśmy bardzo wiele Krysi Rynkowskiej, która dawała mi klucze do swojego gabinetu, gdzie po nocach zostawiałem bibułę dla służby zdrowia. Włodek Cichocki bez pytania pakował plecak i jechał po bibułę do Warszawy – jak żołnierz wykonujący rozkaz. Zdzich Ignacok, taksówkarz, bywał u mnie nawet dwa razy dziennie z informacjami – podkreśla Żurowski. – Dzięki takim ludziom możliwe było utrzymanie sprawnej sieci konspiracyjnej.
To właśnie ta kilkuletnia, cicha walka — pełna strachu, niepewności, ale też determinacji — stała się realną drogą do Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca 1989 r.
Jestem zadowolony – podsumowuje Stanisław Żurowski – patrząc na tamten czas.



